Quantcast
Channel: Magazyn Energy » STYL ŻYCIA
Viewing all articles
Browse latest Browse all 3

Moja wyprawa motocyklowa do Turcji 2011

$
0
0

Taka podróż chodziła mi po głowie od czasu, gdy koledzy z Europejskiego Klubu Varadero  kilka lat temu zorganizowali zlot w tureckim Izmirze. Pomyślałem wówczas, że chyba trochę przesadzili.  Dla wszystkich to było daleko.  Ludzie z Francji, Belgii musieli przejechać ponad 3 tys km w jedną stronę!

Przymierzałem się jednak do tego zlotu na wszystkie sposoby. Obliczyłem czas, pieniądze i optymalne drogi dojazdu.  Z obliczeń wynikało, że nie mam szans – przynajmniej w czasie, w którym to zaplanowano. Miałem ponad 2,8 tys. km w jedną stronę. W ramach zadośćuczynienia sobie, pomyślałem, że jest jeszcze wiele takich miejsc, gdzie  warto pojechać – poza Turcją oczywiście.

Kilka wyjazdów z kolegami po Europie środkowej i tej bardziej południowej w okolicach Morza Śródziemnego szybko wyczerpywało  asortyment miejsc, gdzie nas jeszcze nie było. Pojawiały się pomysły o nowych wyzwaniach i naturalną koleją rzeczy doszliśmy do przekonania, że Turcja to jak najbardziej właściwy kierunek do eksploracji.

To był chyba grudzień 2009 r., gdy w kilka osób spotkaliśmy się w domu jednego z nas i zaczęliśmy rozpracowywać podróż do Turcji.  Plan był  taki, aby pojechać motocyklami w męskim towarzystwie, a nasze żony wysłać samolotem np. do Ankary. Tam mieliśmy się spotkać, pojeździć w ciekawe miejsca, żony miały wrócić do Polski samolotem, a my ponownie w męskim towarzystwie na naszych maszynach.  Przeliczaliśmy już nawet etapy dzienne itd. Plan niestety nie wypalił ze względu  na różne problemy kilku osób. Latem 2010 roku w podróż wybraliśmy się – ja z Karoliną na „Viaderku” i Snikers na swojej „Ryalce” drogą przez Rumunię (słynną trasą  7C przez góry Fogarskie) do Grecji. Turcja pozostawała nadal niezdobyta.

Po powrocie z Grecji Karolina oświadczyła, że ma dość jeżdżenia na tylnym siedzeniu. Zapisała się na kurs i jesienią 2010 r. zdała egzamin na prawo jazdy motocyklowe.  Kupiliśmy dla niej motocykl i się zaczęło.. W sierpniu 2011 roku pojechaliśmy na wspólną wyprawę. Dla Karoliny  to było duże wyzwanie. Przejechaliśmy ponad 2 tys km w tydzień. Jak dla nowicjusza na motocyklu i to z bagażem to trudny egzamin, który zdała celująco.

Mnie jednak było trochę mało.  Gdy Mariusz Górski „Maniek” zadzwonił pewnego razu z propozycją wyjazdu do Turcji, nie musiał mnie długo namawiać – w zasadzie wystarczyło wypowiedzieć magiczne słowo Turcja. Wiedzieliśmy, ze nie mamy dużo czasu na przygotowania i samą podróż zresztą również. Mieliśmy do dyspozycji tydzień z „zawiasami” i do pokonania znacznie ponad 5 tys km. Plany nie były precyzyjne. Zresztą do takich podróży wcale nie muszą.  Wystarczy określić kierunek i wyznaczyć  czas na przegląd motocykli, drobne naprawy itp.  Szybka refleksja, czy nic, co może przeszkadzać w podróży nie doskwiera i czy przypadkiem nie pojawia się coś, co może wróżyć kłopoty?  Wbrew pozorom rzeczy ważne bo, szybko mogą zepsuć całą przyjemność z podróżowania  nam i innym, z którymi podróżujemy.   W takich przypadkach sprawdza się zasada, że jeśli coś pojawia się okresowo  i nie przytrafiło się dawno, to z pewnością ujawni się niebawem.

Gdy  w 2009 r. jechaliśmy ze Snikersem i Mańkiem  do Chorwacji, ciągle miałem kłopot  z prowadzeniem swojego Viaderka.  Prędkość, jaką jechali chłopaki  na swoich „Royalkach” zmuszała mnie jechania na stosunkowo wysokich obrotach piątego biegu. Na mój szósty bieg tempo jazdy było zbyt wolne i „Viadro” kaprysiło, czasem poszarpując łańcuchem lub dąsając się, ospale wspinało na wzniesienia. „Maniek” odgrażał się, że do Turcji chce pojechać swoją Royalką w ostatnią podróż, przed zmianą motocykla.  Widziałem jednak, że mu „ciśnienie rośnie”. Gdy więc zaczął przebąkiwać, że ma zamiar  zmienić motocykl szybciej, to  błysnęło światełko w tunelu. Kropkę nad i  postawił wyjazd na imprezę,  z zabytkowymi traktorami w roli głównej. „Maniek”  był zdecydowany na zakup BMW GS. „Snikers” zapytany, jaki motocykl by wybrał, jak przystało na rasowego chopperowca, odpowiedział zdecydowanie, że BMW GS  to „brzydactwo” i w taki oto sposób „Maniek” zaczął myśleć o Varadero!

Przyznam, że  odetchnąłem z ulgą. Reszta potoczyła się sama i to szybko.  W efekcie na tydzień przed planowanym terminem  wyjazdu,  pojechaliśmy z „Mańkiem” pod Warszawę, skąd przyjechał uśmiechnięty od ucha do ucha nowy Varaderowiec na swej niezłomnej maszynie.  Maszyna „Mańka” była po przeglądzie technicznym.  Ja oddałem moje Viadro w dobre ręce naszego Krzysztofa. Mały serwis mojego  i polerowanie do połysku Mańkowego Viadra, pakowanie i w piątek  po południu 9.09.2011 wreszcie wyjazd do Turcji!!

Początek wyprawy
Początek wyprawy

Tradycja moich urlopów, obowiązująca od lat nakazywała, że w pierwszym dniu mojego wyjazdu łapie mnie deszcz. Różnie to bywa z intensywnością. Bywało, że woda spływała mi po plecach i dalej nieco niżej aż do butów.  Tym razem prognozy przewidywały, że może popadać, ale wyglądało na to, że powódź nam nie grozi.  I do wysokości Radomska aura była łaskawa. Było ciepło i sucho choć na horyzoncie było widać chmury niczym tafla jeziora przyklejona do nieba. Na wysokości Radomska dojechaliśmy do brzegu tego jeziora i od razu zrobiło się wilgotno i co gorsza, dość szybko robiło się ciemno– popadywało niegroźnie ale, gdy dojeżdżaliśmy do Częstochowy było już zupełnie ciemno a mokra jezdnia odbijała światła we wszystkich kierunkach, co przy sporym tłoku na drodze powodowało, że jazda była dość nieprzyjemna. Pierwotnie planowaliśmy dojechać na wieczór do Międzybrodzia Żywieckiego.  Z Częstochowy zostało ok. 150 km. Było ok. 20:00.  Do celu pozostało nieco ponad 1,5 godz. drogi w nieciekawych warunkach więc doszliśmy do wniosku, że damy sobie spokój. Mała korekta planów i zatrzymaliśmy się w znanym nam  Olsztynie  k. Częstochowy.

Przystanek koło Częstochowy

Przystanek koło Częstochowy

 Wybór był dobry.  W sobotę rano pakowanie i wyjazd był samą przyjemnością. Pogoda była  słoneczna – jak to zwykle w kolejnych dniach mojego urlopu bywa – i mały ruch na drodze pozwalał cieszyć się z podróży.  Wyspani wsiadaliśmy na maszyny  z założeniem, ze dojedziemy do campingu w okolicach Szeged przy granicy węgierko- serbskiej. Camping znaliśmy z ubiegłorocznej wyprawy do Grecji ze „Snikersem”.  GPS pokazał  trochę ponad  800 km do pokonania. Zdecydowana większość trasy wiodła autostradami.

trasa nr 1

trasa nr 1

Słowacy budują bardzo ładną autostradę z Ziliny w kierunku Bratysławy. Tym razem jechaliśmy już trasą, której jeszcze nie miałem na mojej mapie w GPS- sie.

Chyba pierwszy raz przejechałem wokół Budapesztu nie wjeżdżając do centrum miasta. Rok wcześniej nie odnalazłem wjazdu na budowaną jeszcze obwodnicę od wschodniej strony Budapesztu i wpadliśmy w piekło słonecznego, rozgrzanego do 400 C i zatłoczonego południowymi godzinami centrum miasta. Syn kolegi i moja córka niemal płakali przegrzewając się na tylnych kanapach motocykli, a my z kolegą dogrzewaliśmy się jeszcze gorącym powietrzem, buchającym z  wentylatorów chłodzących silniki, włączonych przez cały czas przejazdu przez miasto.

Tym razem jazda  była poezją. Nie poganiając specjalnie naszych rumaków, dojechaliśmy na camping wieczorem.  Miejsce pamiętaliśmy z dobrej strony. Przyzwoite warunki sanitarne, a od Polski tak daleko na południe, ze w zasadzie można we wrześniu spać pod gołym niebem, bez obawy, że się zmarznie w nocy.

Okazało się, że na campingu panowała atmosfera dyskotekowej zabawy. Po zameldowaniu się  zaczęliśmy szukać jakiegoś spokojniejszego miejsca bo głośna muzyka nie wróżyła dobrych warunków do odpoczynku.  Trafiliśmy na sąsiedztwo ……..polskiego małżeństwa, które autem wybrało się w podróż do macedońskich gór, gdzie nasi, nowi znajomi mieli zamiar męczyć się podczas wspinaczek.

Pamiętam miny owych znajomych, gdy wypakowaliśmy nasze namioty, śpiwory, kuchenki gazowe, całą resztę potrzebnych gratów  i na koniec pompkę elektryczną do pompowania materacy. Nie mogli się nadziwić, że tyle sprzętu można zmieścić  na motocyklu podczas, gdy oni, przy podobnej ilości sprzętu  mieli ciasno w bagażniku swojej Octavii.

3

3

Podczas kolacji doszliśmy do wniosku, że nie będziemy jednak jechać  do Turcji przez Grecję lecz z Serbii pojedziemy przez Bułgarię. W taki sposób unikniemy podróży dwukrotnie tą samą drogą  przez Grecję między Istanbułem i Thessalonikami. Miałem obawy o trasę przez Bułgarię. Byłem w Bułgarii trzy lata wcześniej i pamiętałem, że podróż była dość ciężka. Drogi ciasne, zniszczone i zatłoczone.  Ostatecznie jednak uznaliśmy, że skoro wielu Turków jeździ  na wakacje z Niemiec, Austrii i Holandii do swoich rodzinnych stron tą drogą, to my nie wymiękniemy…..

Niestety nasze obawy co do hałasu na węgierskim campingu okazały się słuszne. Muzyka „łupała” do 5 rano. Całą noc mogliśmy  słuchać dyskotekowych hitów przeplatanych węgierskimi utworami wyśpiewywanymi przez podpitych Węgrów. Język zupełnie niezrozumiały nie pozwalał nawet wnioskować, czy śpiewają z radości, czy gotują się do boju przeciwko wirtualnemu wrogowi…?

 Poranek nie był tak przyjemny, jak w Olsztynie.  Zmęczeni niedospaną nocą, wygrzebywaliśmy się niechętnie z namiotów. Okazało się, że nad ranem zrobiło się jednak chłodniej i trzeba  było się gramolić w ciasnawym namiocie, ubierając cieplejsze rzeczy, by nie zmarznąć.

Wstawać trzeba było akurat w chwili, gdy zaczęło się robić ciepło i zrobiło się cicho. No ale cóż, czekała nas długa podróż przez Serbię. Założyliśmy, że dojedziemy  w okolice Sofii.  W niedzielny poranek,  po zaimprowizowanym śniadanku,  obładowaliśmy motocykle i w drogę.

trasa nr 2

trasa nr 2

Przed nami ok. 600 km. przez  całą Serbię i kawałek Bułgarii. Zważywszy, że musieliśmy przekraczać granicę Serbii dwukrotnie, nie planowaliśmy na ten dzień dłuższej trasy.  Tą trasą jeździ wielu Turków w drodze na wakacje lub wracając do pracy do Niemiec, Austrii, Holandii itp. Jeżdżą wówczas całymi rodzinami po kilka aut. Skutek jest taki, że na granicy są spore kolejki i spore zamieszanie, gdy wpuszczają się, blokują miejsce dla krewnych. Czasem dochodzi do małych awantur – tak było gdy przekraczałem te granice kilka lat wcześniej. Ponadto po nieprzyjemnych doświadczeniach z granicy kosowsko – serbskiej w czasie podróży z Grecji do Polski, postanowiliśmy, że przejedziemy Serbię tak szybko, jak to możliwe bez zbędnego zatrzymywania się.

Podróż zaczęła się przyjemnym ciepłem. To oczywiście nie było zaskoczeniem. Jednak temperatura z 19 0 C w Polsce i ok. 250 C na Węgrzech,  podskoczyła do nieco ponad 300 C w Serbii, co było wyraźnie odczuwane przez nasze organizmy.  Rozbieraliśmy się z wszystkiego, co zbędne, a ja wypiąłem z kurtki zewnętrzne wstawki, zasłaniające przewiewną siateczkę. Rok wcześniej, odcinek od granicy węgierskiej do wysokości Baćka w Serbii – ok.  80 km jechaliśmy po placu budowy. Teraz ta trasa była pokryta autostradową nawierzchnią. „Maniek” rozochocony dobrą drogą, przyspieszył wyprzedzając mnie i natychmiast dość gwałtownie zaczął hamować.  Przypomniałem sobie wówczas, że ze względu na wysokie temperatury policja serbska, na spieszących się, poluje pozostając w cieniu wiaduktów przecinających tę autostradę.  To było o tyle dobre, że łatwo było przewidzieć, gdzie można się ich spodziewać. Tak chyba reagowali wszyscy kierowcy, którzy wyraźnie zwalniali, gdy na horyzoncie pojawiał się wiadukt nad jezdnią.  Początkowo z lekkim niepokojem, a po wizycie na stacji benzynowej, gdzie miła obsługa utwierdziła nas w przekonaniu, że to jednak normalniejący kraj, dalej  podróżowaliśmy bez niespodzianek.

Niepokój pojawił się w konsekwencji przykrych niespodzianek z ubiegłych lat. Gdy trzy lata temu przekroczyłem granicę z Bułgarii to okazało się, że Polakowi nie mogą wymienić waluty, bo nie wiedzą, czy przypadkiem nie mam „fałszywych banknotów”. Turkom wymieniano wówczas bez większego problemu. W ubiegłym roku na granicy kosowko – serbskiej, w efekcie nieprzyjemnej wymiany zdań z serbskimi pogranicznikami musieliśmy zawrócić  i przejechać całe Kosowo z północy na południe do Macedonii i dopiero z Macedonii mogliśmy przekroczyć granicę do Serbii. Wówczas serbscy pogranicznicy uznali, że nie wiedzą, co oznaczają kosowskie pieczątki graniczne wbite w nasze paszporty na granicy kosowsko – macedońskiej.  Uznali, że z Macedonii wjechaliśmy do Serbii, a kosowska pieczątka jest jakimś nieporozumieniem i kazali nam wrócić na tamtą granicę i wyjaśnić to z macedońskimi pogranicznikami. Było oczywiste, że ciągle nie mogą się pogodzić z secesją Kosowa, a obecność polskich żołnierzy w ramach sił ONZ w tym regionie nie poprawiała Serbom samopoczucia. Leczyli więc swoje kompleksy naszym kosztem – innych podróżujących przepuszczali bez zastrzeżeń.  Jeden z pograniczników, przypominający wyglądem czteronogiego bohatera hiszpańskiej korridy powiedział wprost, że nie wjedziemy do Serbii z Kosowa. Stwierdził, że możemy to zrobić z Macedonii bądź z Czarnogóry.  Z Kosowa „..będzie problem..” To wywołało we mnie wrzenie i powiedziałem więcej niż owi pogranicznicy  byli gotowi wysłuchać. Granicę w tym miejscu wyznaczała szeroka, biała linia ze stojącym przy niej barakiem. Na szczęście znajdowaliśmy się po właściwej stronie owej linii, bo na moje słowa koleś w mundurku zaczął buchać z nozdrzy i w efekcie zwiedziliśmy Kosowo ponownie, a w podświadomości został uraz.  Teraz Serbia stara się o członkostwo w UE. Jednym  z warunków jest ułożenie stosunków politycznych z sąsiadami i wydanie w ręce Trybunału Międzynarodowego ściganych prawem międzynarodowym, zbrodniarzy wojennych. Na moje oko, jeszcze długo będziemy musieli posługiwać się paszportami na ich granicy……

4

4

Tym razem podróż przez Serbię przebiegała bez niespodzianek.  Po wizycie w barze przy jednej ze stacji benzynowych moje uprzedzenia nieco popękały. Jak to „Maniek” zauważył, „…..uprzejma obsługa stacji benzynowej to chyba ta część serbskiego społeczeństwa, która chce do UE”.

Motocyklem w Turcji

Motocyklem w Turcji

Droga nr 80 za miejscowością Pirot w okolicach miejscowości Gradiste, w kierunku granicy z Bułgarią to coś pięknego – taki nasz Ojcowski Park Narodowy w skali makro. Wije się wzdłuż płynącej doliną rzeczki. W zasadzie jest wykuta w skałach, które czasem zwisają nad jezdnią lub przechodzą w tunele. Potęga tych skał jest wręcz przytłaczająca. Z podziwem patrzyliśmy, gdy TIR- ry i duże autokary przemykały ledwie o centymetry mijając nawisy skalne. Siedzenie w takiej chwili w przodzie,  na górnym pokładzie autokaru to musi być  przeżycie dla ludzi o mocnym sercu.  Przypomniałem sobie naszych speców od powożenia TIR-ami, którzy nawet nie potrafią przewidzieć, że można się zaklinować pod wiaduktem kolejowym przy wylocie z toruńskiego mostu drogowego w kierunku Poznania i Łodzi….

5

5

Już po zachodzie słońca ale jeszcze przed zmrokiem dojechaliśmy do miejscowości Slivnitsa.  Około 30 km przed Sofią. Do Sofii nie chcieliśmy jechać bo pamiętam, że drogi wokół i w samym mieście są wiecznie zakorkowane, a szukanie hotelu w nocy w takich warunkach wydawało się ponad nasze siły. Maniek włączył wyszukiwanie hoteli w swoim GPS –sie i udaliśmy się w kierunku, który nam wskazywał.  Wjechaliśmy na rynek miasteczka, przy którym stoi rudera hotelu, który już się w żaden sposób nie nazywa.  GPS poprowadził nas dalej drogą, przy której kocie łby to rarytas. Wyjechaliśmy poza miasteczko, gdzie zaczynały się stepy. Tam, zdaniem urządzenia, miał stać hotel. Niestety znaleźliśmy jedynie pasące się osły, zapatrzone w wierzchołki wzniesień porośniętych dziką trawą, w miejsce, gdzie chwilę temu zaszło słońce. Wróciliśmy do miasteczka, gdzie przy wjeździe, wcześniej zauważyłem mały hotelik. Zapytałem w recepcji i okazało się, że są wolne miejsca. Hotelik przyjemny, zadbany. Pokoje z klimatyzacją. Gdy jednak zapytałem o jakiś parking – w domyśle strzeżony  to recepcjonista odpowiedział  obojętnie, że motocykle spokojnie możemy zostawić na ulicy przed hotelem. Mocno mnie to  zmartwiło, bo z mojego punktu widzenia, okolica wyglądała dość egzotycznie – czytaj podejrzanie. Ludzie podpici włóczyli się po zaniedbanych ulicach miasteczka.

6

6

Wiedziałem, że nie będę spokojnie spał -  kolejną noc z rzędu. Rozpakowaliśmy bagaże, przykryliśmy maszyny pokrowcami, zapięliśmy blokady – Maniek zabrał łańcuch, którym spokojnie  dałby radę holować lokomotywę. Załączyliśmy alarmy, ja się pożegnałem ze swoim Viaderkiem na wszelki wypadek i poszliśmy coś zjeść – cały dzień tylko piliśmy. Jakieś bułgarskie piwo do kolacji smakowało wyśmienicie. Noc była spokojna za oknem. Klimatyzacja produkowała przyjemny chłód, tylko ja czuwałem zrywając się na każdy podejrzany dźwięk dochodzący z ulicy. Rankiem przyjemne ciepło zapowiadało dobry dzień do podróży.

Po zapakowaniu maszyn okazało się, że mój rumak nie chciał odpalić.  Bez większych ceregieli popchnęliśmy i silnik zagadał. Sofia nie zaskoczyła niczym niezwykłym – korki na ulicach a obwodnica w budowie. Modliłem się, aby mi motocykl nie zgasl – nie wiedziałem, co się stało? Akumulator powinien być sprawny….. Szczęśliwie wyjechaliśmy poza Sofię i nagle maszyna znowu zamilkła… Próba uruchomienia na pych nie była prosta, ale po kilku próbach na jednym ze zjazdów autostradowych udało się. Decyzja – na najbliższej stacji benzynowej zatrzymujemy się  i trzeba ustalić, co się stało? Dalej tak się nie da jechać. W gorącym powietrzu spociliśmy się poważnie. Na stacji najpierw obiad, picie i do roboty……. Odszukałem kawałek zacienionego miejsca na parkingu. Po rozpakowaniu i częściowym rozebraniu maszyny zabrałem się do poszukiwań przyczyny awarii. Zanim odnalazłem usterkę podjechał bułgarski motocyklista wypytując, czy nie potrzebujemy pomocy? Podał swoją wizytówkę z numerem telefonu i zadeklarował, że w razie potrzeby możemy dzwonić o każdej porze. To się nazywa solidarność! Przyznam, że dodało mi to otuchy.

Po krótkich poszukiwaniach okazało się, że zawiódł mały element w jednym z obwodów układu zabezpieczenia przeciwkradzieżowego. Niechlujne mocowanie poluzowało się podczas drgań i rozłączyło obwód rozrusznika. Przez myśl przemknęło mi tylko „….niech ja tylko dorwę mechanika, który to robił!” Ulga z dokonanej naprawy oczywiście była ogromna i pewnie dlatego nie zadzwoniłem do warsztatu z „podziękowaniem” za wykonaną usługę. Refleksja jednak pojawiła się taka, że nie należy przesadzać z wzbogacaniem maszyny w zbędne urządzenia. Im więcej rzeczy ma wpływ na pracę maszyny, tym więcej rzeczy może się popsuć….

Po udanej „akcji reanimacyjnejj” ruszyliśmy dalej na południowy- wschód, w kierunku granicy tureckiej. Dalsza droga  była już przyjemna. Mijaliśmy kilka grup motocyklistów zmierzających w obu kierunkach. Spotkaliśmy dwie grupy Polaków wracających z Turcji.  Warstwa kurzu na motocyklach i całym ekwipunku wskazywała na to, że przejechali już ciekawe miejsca, które my dopiero mieliśmy zamiar odkrywać.  Granicę turecką przekroczyliśmy bez najmniejszych problemów w okolicach miejscowości Edirne.

7

7

Jesteśmy w Turcji, do której trasę planowaliśmy dwa lata wcześniej. Na drodze do tej podróży stawało wiele przeszkód, ale w końcu się udało! Gdy patrzyłem na mapę przed wyjazdem, to oczywiście pojawiło się wiele wątpliwości. Czy damy radę? Czy maszyny dadzą radę? Jak sobie radzić, gdy coś pójdzie nie tak…..?

Teraz jechaliśmy autostradą w kierunku Stambułu i spełniały się marzenia! Było już popołudnie.  Postanowiliśmy, że zatrzymamy się gdzieś na przedmieściach. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać w samym Stambule? Doszliśmy do wniosku, że łatwo będzie znaleźć tani nocleg gdzieś dalej od centrum miasta.  Gdy zobaczyliśmy w oddali ogromne przestrzenie zabudowanych, pofałdowanych zboczy wzniesień, doszliśmy do wniosku, że już czas zacząć szukać noclegu. Zjechaliśmy z autostrady w kierunku miejscowości Silivri. Po kilku kilometrach droga zaczęła opadać w dół. Jechaliśmy w kierunku Morza Marmara. Po chwili zobaczyliśmy morze, a dopiero później jakby wyrzucone prze nie na brzeg zabudowania Silviri. Poczuliśmy powiew chłodniejszego powietrza znad morza i w tej chwili dotarła świadomość, że osiągnęliśmy cel podróży. To uczucie w gatunku tych, które odczuwa się pewnie po wejściu na szczyt góry, na którą trzeba było się wdrapywać długimi godzinami, pokonując przeciwności losu i własne słabości. Dopiero tutaj odczuwaliśmy dumę z siebie i własnego uporu, który był potrzebny, aby tutaj dotrzeć. Szybko robiło się ciemno. Trzeba było szukać noclegu, bo nie wiedzieliśmy, czy tu jest bezpiecznie.

Wjechaliśmy do centrum miasteczka. Pierwsi, napotkani przechodnie wskazali nam mały hotel przy wlocie od Stambułu. GPS tym razem zaprowadził bezbłędnie pod wskazany adres. Hotel okazał się zupełnie przyjemny, tylko znowu maszyny musiały stać na zewnątrz, co wzbudzało we mnie duże obawy. Zmęczeni rozpakowaliśmy nasze rumaki. Tego dnia przejechaliśmy ponad 600 km. Niby niewiele. Zważywszy jednak na przygody z  moim motocyklem, stres i wszystkie wrażenia tego dnia, było tego dość, by zasnąć snem sprawiedliwego.                                                              Następnego dnia zaplanowaliśmy zwiedzanie Stambułu i wycieczkę poza Bosfor, tak Daleko, jak się da.  Zjedliśmy śniadanie i gdy wyszedłem z budynku, aby zobaczyć, jak noc przetrwały nasze motocykle, uderzyło mnie gorące powietrze.  Teren należący do hotelu był zagospodarowany i czysty.

8

Widok z okien hotelu...

Niestety poza ogrodzeniem hotelu i wszystkich posesji w okolicy ziemia wyglądała, jak składowiska śmieci. Foliowe worki we wszystkich kolorach tęczy, rozrzucane porywami gorącego wiatru, wirujące w masach szybko wznoszącego się powietrza sprawiały wrażenie, jakby ktoś bawił się w puszczanie lampionów, nie dbając o to, gdzie upadną…. No ale cóż, jesteśmy na obrzeżach miasta. Jest wiele takich miejsc w świecie, gdzie peryferia miast wyglądają podobnie.    Przygotowaliśmy maszyny, ubraliśmy się i tym razem bez bagażu, który pozostawiliśmy w hotelu ruszyliśmy.

Szybko się okazało, że Stambuł to nie jest miasto w takim rozumieniu, jak to pojmujemy np. w Polsce. Z powodu tego, że miasto leży na stokach wzniesień, gdzie ze szczytów widać potęgę tego miejsca, można odnieść wrażenie to raczej nieduże państwo, gdzie  nie ma prowincji, ziemi uprawnej, lasów i wszystkiego, co w normalnym, europejskim pojęciu mieści się w pojęciu „kraj” Stambuł to miejsce, gdzie mieszka tak dużo obywateli, że wszyscy mieszkają w mieście, którego granice pokrywają się z granicami państwa.  Świadomość, że dotarliśmy do granic Europy potęgowała wrażenia.  Mieliśmy zamiar najszybciej, jak to możliwe przejechać nad Bosforem. Patrząc na mapę doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli pojedziemy autostradą biegnącą przez miasto – państwo.  Okazało się, że to był poważny błąd. Droga na całej długości, biegnącej przez miasto była zakorkowana. Trzy, czasem cztery pasy w każdą stronę nabite autami w zupełnym nieładzie. Każdy jechał, jak chciał. Nikt nie przejmował się liniami wyznaczającymi poszczególne pasy ruchu. Na trzech pasach jechało pięć rzędów aut. Szybko nauczyliśmy się, że jeśli ciężarówka zaczyna skręcać koła w jakimś kierunku to nie należy się zastanawiać, czy nas widzi? Należy szybko się gdzieś schować między inne auta – najlepiej duże, aby nie zostać zgniecionym lub rozjechanym. Każdy mercedes z przyciemnionymi szybami, który pojawia się w okolicy będzie jechał rozpychając bezpardonowo, a kierowca nawet na chwilę nie przestanie rozmawiać przez telefon.  Nikt nie ustąpi miejsca z zamiarem przepuszczenia motocykli. Zresztą motocykli – poza nami- na tej drodze w ogóle nie było.  Urok motocykla, który działa niemal wszędzie w Europie, nie działa tutaj zupełnie. Po godzinie przepychania się przez stada samochodów stwierdziliśmy, że motocyklistów tutaj nie ma, bo nikt o zdrowych zmysłach nie wjeżdża motocyklem na tę drogę! Skąd to mieliśmy wiedzieć? Przeprawa przez miasto trwała całą wieczność. Gdy dotarliśmy wreszcie do mostu nad Bosforem, nagle okazało się, że w zasadzie nie ma powodu do tego, by ten korek blokował całe miasto.  Przejazd nad cieśniną był zupełnie swobodny, bez żadnych utrudnień. Wystarczyło przyspieszyć, by po chwili, kilkadziesiąt metrów pod sobą zobaczyć turkus tego paska wody, dzielący dwa kontynenty i łączący dwa morza.

Wjechaliśmy na most i tu dopadła nas świadomość, że przekraczając granicę Europy, przekraczamy jakąś magiczną granicę możliwości podróżowania na motocyklu.  Granicę, która tkwiła w nas. Teraz te granice opadły. Okazało się, że dalej jest ciekawy świat, który dopiero teraz zaczyna pociągać. Zatrzymaliśmy się by rzucić okiem na mapę. Uświadomiliśmy sobie, że dopiero teraz można zaczynać podróżowanie takie, jak każdy z nas lubi. Podróż w nieznane. W kierunku świata, o którym tylko słyszeliśmy i czasem widzieliśmy strzępy obrazów w TV. Takie uczucie, jak wtedy, gdy stoisz na desce trampoliny ze świadomością, że dopiero, gdy się odbijesz, poczujesz całą przyjemność lotu i wpadania do wody. Pojawiła się wówczas chęć pojechania gdzieś daleko na południe, do świata, który czeka byś go odkrył.  Kiedyś tam wrócę i pojadę dalej…..

9

9

Rzeczywistość nas niestety mocno ogranicza. Cała przeprawa przez Stambuł trwała tak długo, że musieliśmy się dobrze zastanowić, gdzie pojechać dalej z zamiarem powrotu do hotelu o takiej porze, by obsługa nie uznała, że zaginęliśmy? Rozważaliśmy, by pojechać w kierunku Gebze i Izmitu wzdłuż wybrzeża Morza Marmara. Tam jednak jeszcze daleko trzeba jechać prze miasto – państwo. Obawa, że utkniemy w kolejnym korku spowodowała, że wybraliśmy drogę w kierunku Morza Czarnego.  Czasu wystarczyło, by po dotarciu do wybrzeża dojechać do miejscowości Sile.

11

11

Małe miasteczko, położone na wysokim brzegu – tu by się latało!!!…… Uświadomiłem sobie, że latałem już nad tym morzem ponad dziesięć lat temu, będąc na Krymie, również na motocyklu. Tym razem byłem na przeciwległym brzegu, około 600 km na południe w linii prostej. To niesamowite, że możemy tak podróżować…………………

Wjechaliśmy na mały rynek miasteczka i zaparkowaliśmy pośrodku. Po chwili podjechali dwaj policjanci na motocyklach. Gdy okazało się, że jeżdżą na Hondach Varadero, pozdrowili nas w poczuciu solidarności  i uśmiechnięci odjechali pozwalając pozostawić motocykle w miejscu, gdzie teoretycznie nie wolno tego robić.

10

10

W porcie czarnomorskim zrobiliśmy sobie popołudniowy odpoczynek. Panujące 45 stopni  w słońcu to,  jak dla mnie zdecydowanie dużo – zwłaszcza w takim korku, jak w Stambule. Chwila spędzona w   chłodniejszej bryzie pozwoliła odzyskać siły.

12

12

13

13

Powrót do hotelu był dość przyjemny. Przedwieczorne powietrze nie było już tak gorące, droga wijąca się wśród wzniesień dawała dużo przyjemności z jazdy  a w samym Stambule wieczorem było jakoś łatwiej. W hotelu przywitał nas personel z trudem ukrywający zaskoczenie, że wyjechaliśmy i wróciliśmy w jednym kawałku.

14

14

Następnego poranka pakowanie i w drogę w kierunku granicy z Grecją. Plan na ten dzień był taki, aby dojechać możliwie blisko granicy z Kosowem. Droga wiodła przez Grecję i Macedonię.

Podróż zaczęła się przyjemnie – albo się już przyzwyczaiłem do wysokich temperatur, albo rzeczywiście było chłodniej. Wyruszyliśmy tak wcześnie rano, jak to było możliwe. Przed granicą z Grecją zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej.  Gdy tylko podjechaliśmy do dystrybutorów podszedł do nas człowiek z obsługi z małą tacą, na której stały dwie, małe szklaneczki herbaty.  Podał nam herbatę i zaprosił, byśmy przysiedli się do człowieka, który wyglądał na właściciela.

15

15

Przez chwilę rozmawialiśmy pijąc, a gdy zatankowano nasze motocykle, człowiek z obsługi podszedł do nas, poinformował, że już możemy zapłacić i przed odejściem pochyliwszy się w ukłonie, pocałował w pierścień  naszego rozmówcę. Po chwili podszedł jeszcze jeden człowiek i pożegnawszy się pocałunkiem w pierścień naszego gospodarza, odjechał. Cała sytuacja wywołała we mnie lekkie zakłopotanie. Zastanawiałem się, jak my powinniśmy się pożegnać po takim przyjęciu. Z zakłopotania wybawił nas ów gospodarz. Wstał, podał rękę, zapytał, czy w Turcji traktowano nas dobrze, pożegnał się życząc dobrej podróży. Wrażenie pozostało jeszcze przez chwilę – do czasu, gdy po kilkunastu kilometrach wjechaliśmy na granicę. Tutaj oczywiście kolejka – trafiliśmy na autokar więc musieliśmy czekać na odprawę paszportową. Poproszono nas o wypełnienie ankiety. Zwykłe pytania o to, gdzie byliśmy, gdzie nocowaliśmy, czy jesteśmy zadowoleni z pobytu itp. Pod wrażeniem  wizyty na stacji benzynowej wszystko musiało być  w porządku i tak napisaliśmy w ankietach – i to był ostatni, przyjemny akcent na tej granicy. Po odprawie paszportowej skierowano nas do następnej bramki z celnikami – tak przynajmniej nam się wydawało. Ludzie obrani w cywilne ubrania, podchodzili do nas oglądając uważnie motocykle. W zasadzie kolega nie miał problemów. Po sprawdzeniu dokumentów pozwolono mu odjechać. Ja najwyraźniej  wydałem się podejrzany. Skierowano mnie do szczegółowej kontroli.  Gość po prześwietleniu mojego motocykla na jakiejś specjalnej rampie  powiedział mi, że mam odpiętą klamrę mocującą akumulator.  Dla lepszego zrozumienia  sytuacji dodam, że akumulator jest schowany pod owiewkami bocznymi i pod siedzeniem, którego nie zdejmował oczywiście. Potem jeszcze zdejmowanie całego bagażu, bieganie od okienka do okienka i po kolejnej godzinie mogłem dołączyć do Mańka.  Gdy przejechałem wreszcie granicę okazało się, że Maniek zdążył się już zapoznać z kilkoma kierowcami TIR – ów, którzy orzekli zgodnie, że mogłem uniknąć tych ceregieli, gdybym pierwszemu z cywilnych kontrolerów wręczył kilka banknotów.  Na szczęście tę granicę mieliśmy już za sobą, więc należało gonić stracony czas.

trasa nr 3

trasa nr 3

W Grecji wjechaliśmy na autostradę i jadąc wzdłuż wybrzeża Morza Egejskiego pognaliśmy w kierunku Thessalonik.  W ciągu dwóch dni to było trzecie morze, które widzieliśmy. Upał nie pozwalał zapomnieć, że jesteśmy daleko na południu Europy. Gdy skręciliśmy na północ, w kierunku Macedonii, powietrze stało się jeszcze cieplejsze. Przestała działać bryza od morza.  Próbowaliście kiedyś złapać oddech przy otwartym piekarniku?  Rzecz tyleż trudna, co nieprzyjemna i w dodatku z marnym skutkiem. Powietrze nawet przy prędkości 140 km/h wydawało się smażyć podeszwy butów. Tego dnia przejechaliśmy ponad 800 km. Dojechaliśmy do miejscowości Tetovo w Macedonii, w pobliżu granicy z Kosowem.  Po całodziennej podróży w upale sił wystarczyło jedynie na kąpiel, małą przekąskę i dużo picia. Gdy schodziłem na parking w sandałach, aby przykryć motocykl czułem, jak chłodne powietrze owiewa mi stopy – takie uczucie, jak  łyk chłodnej wody podczas wspinaczki na górę, w upalny dzień. Ciekawe, że jadąc po rozpalonej słońcem autostradzie, przez buty czuliśmy temperaturę powietrza chłodzącego silnik. Zastanawiałem się wówczas, dlaczego tak słabo działa takie ogrzewanie podczas jazdy wczesną wiosną lub jesienią w Polsce? A mówią, że łatwiej podgrzać zimne powietrze  niż dogrzać ciepłe… Tak, czy siak wymęczeni ponownie zasypialiśmy, jak dzieci.

Na kolejny dzień zaplanowaliśmy przejazd przez Kosowo, Albanię, Czarnogórę i Bośnię do Dubrownika w Chorwacji. Brzmi groźnie, ale odległość do pokonania bez większego „napinania się”.  Z map i naszych wiadomości wynikało, że czeka nas bardzo ciekawa podróż, przez piękne miejsca.

trasa nr 4

trasa nr 4

Po śniadaniu ruszyliśmy w kierunki granicy z Kosowem w miejscowości Jazince.  Na granicy chcieliśmy zrobić zdjęcie na pamiątkę. Strażnicy odpowiedzieli, że nie wolno.  Jednak, gdy podczas przeglądania dokumentów okazało się, że mam w paszporcie pieczątki kosowskie z poprzedniego wyjazdu, zapytali o mój pobyt sprzed roku. Opowiedziałem całą historię z awanturą z Serbami.  Całe napięcie opadło i gdy sprawdzono dokumenty, sami zaproponowali, abyśmy zrobili zdjęcie – jeśli nadal chcemy. I tak powstało to zdjęcie….

16

16

Po odprawie strażnicy uprzedzili nas, byśmy uważnie jechali przez góry i zatrzymywali się na każde wezwanie żołnierzy, którzy zostali rozmieszczeni w tymczasowych bazach. W całym kraju ogłoszono stan podwyższonej gotowości w służbach granicznych. Po powrocie do Polski dowiedzieliśmy się, że w tym czasie doszło incydentów na granicy kosowsko – serbskiej. Poszło o przekazanie posterunków granicznych stronie kosowskiej przez Serbów. Serbowie uznali, że to ich posterunki, na ich terytorium i nikt nie będzie im niczego nakazywał. Podobno doszło nawet do wymiany ognia………… – i jak tu mówić o stabilizacji?

Warto pamiętać, że w Kosowie trzeba wykupić dodatkowe ubezpieczenie. Robi się to na granicy, a kosztuje 20 EUR. Warto zaplanować pobyt i zwiedzanie Kosowa, jeśli już się płaci tyle pieniędzy….. My mieliśmy inne plany więc trzeba  było ten zakup przeboleć i jechać dalej. Podobno można przejechać z Tetova do Prizren przez góry. Jest dużo bliżej, ale nie zawsze strażnicy przepuszczają z niewiadomych powodów. Dobrze, że tym razem pojechaliśmy okrężną drogą. Tym razem z pewnością byśmy musieli zawracać. Tak więc pojechaliśmy przez piękny Park Narodowy „Sharr” Coś pięknego – dla motocykli zwłaszcza.

17

17

Serpentynami przez góry pognaliśmy w kierunku Kukes a dalej w kierunku granicy z Albanią. Przez Albanię w kierunku  Milot pojechaliśmy autostradą marzeń.  Bardzo szkoda, że mieliśmy jeszcze dużo drogi tego dnia. Autostrada wiła się po stokach górskich, częściowo wykuta w skałach.  W  miejscach, gdzie teren się obniżał – np. w żlebach wybudowano wiadukty wysokie na kilkadziesiąt metrów. Nasi drogowcy pewnie by budowali taką autostradę kilkadzisią lat.  Pędziliśmy tą autostradą czerpiąc radość z pokonywania zakrętów przechodzących w zjazdy i odwrotnie. Kładliśmy maszyny „zamykając: nasze oponki – dla mniej wtajemniczonych to jest pochylanie motocykli do bocznych granic bieżnika. Sucha i przyczepna nawierzchnia pozwalała na taką jazdę bez najmniejszego uślizgu kół.  W Milot skręciliśmy na północ w kierunku Lezhe i Berdice. Tu droga już była nieco męcząca- to zanczy taka, jak większość dróg w Polsce – wąska i zapchana autami wszelkiej maści.  Na szczęście wcześniej autostradą nadrobiliśmy dużo czasu więc  nie  było źle. Za Berdice skręciliśmy w kierunku granicy z Czarnogórą.  Drogą prowadzącą wzdłuż brzegu granicznego jeziora Skadar – droga prowadzi tuż przy brzegu skąd pięknie widać jezioro – pojechaliśmy w kierunku Petrowac i dalej objeżdżając Zalew Kotorski w kierunku Herceg Novi i w kierunku granicy w Chorwacją. Granicę chorwacką przekroczyliśmy w okolicach Plocice. Jadąc drogą nr 8, późnym popołudniem dojechaliśmy do Dubrownika.  Jadąc od strony południowej,  z wzniesienia pięknie widać panoramę miasta. Tego dnia już było zbyt późno, by je zwiedzać. Nocleg czekał na nas w miejscowości Slano, ok. 35 km za Dubrownikiem. Wrócimy tu następnego dnia, gdy będzie więcej czasu na zwiedzanie. Tego dnia mogliśmy tylko podziwiać z zewnątrz stare mury miasta i ten most………

18

18

19

19

Do Slano dojechaliśmy wieczorem. To był długi i ciężki dzień. Przejechaliśmy jedne z piękniejszych terenów i tras motocyklowych, po jakich jeździłem. Miejsce, do którego przyjechaliśmy również zachwycało. Ostatni etap z Dubrownika do Slano to  była jazda po wijącej się skalnej półce w kierunku zachodzącego słońca –  fantastyczne podsumowanie tego dnia.

Następnego dnia zaplanowaliśmy drugą przerwę w podróży. To był dzień na zwiedzanie Dubrownika i byczenie się na materacu pośrodku zatoki, którą mieliśmy 20 metrów od balkonu, na którym nie dało się siedzieć, bo od rana do południa słońce wypalało dziury w kafelkach, którymi był wyłożony.

20

20

Do Dubrownika pojechaliśmy po śniadaniu, aby uprzedzić upał, który już przed południem był nieznośny.  Gdy dojechaliśmy do mostu nad zatoką pomyślałem, że gdyby w okolice Torunia przenieść  kawałek skały i promil piękna tego miejsca to trudno by było znaleźć piękniejsze miasto w Polsce. Nie będę próbował opisać miasta. To trzeba zobaczyć i poczuć klimat tego miejsca. Podobnie, jak Stambuł…….

21

21

22

22

Następny dzień to podróż na północ. Na te szerokości geograficzne, gdzie klimat już nie ma nic wspólnego z ciepłymi wodami morza i tylko czasem wieczory i noce  bywają takie ciepłe, że trzeba się ochłodzić kąpielą, aby w ogóle zasnąć.

trasa nr 5

trasa nr 5

 Rankiem wyruszyliśmy w kierunku skrawka Bośni, która w tym  miejscu dotyka Adriatyku, by po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów wjechać na budowaną autostradę w kierunku Zagrzebia. Czas już nie pozwalał na podróż drogą wzdłuż wybrzeża, która daje dużo frajdy z jazdy. Niestety wijąc się wokół zatoczek i przecinając miasteczka wydłuża bardzo czas podróży, a tego nam już brakowało.  Tę trasę przejechałem już wcześniej więc, nie było tak  bardzo żal.  Podróż autostradami  przebiegła sprawnie i nieco nudno – jak to na autostradzie. W zasadzie fascynujące są tylko spotkania z ludźmi, którzy zafascynowani widokiem objuczonych motocykli podchodzą wypytując o różne rzeczy. Gdy podczas jednego z takich postojów podeszli do nas Niemcy w wieku emerytalnym, byli mocno zdziwieni, ze można na motocyklach przejechać taki kawał świata, jaki my przejechaliśmy. Po takich spotkaniach pozostaje we mnie rodzaj zazdrości, że emeryci – tutaj niemieccy – mają dobrze, podróżując sobie po świecie klimatyzowanymi autokarami i zwiedzając beztrosko miejsca niedostępne dla większości naszych emerytów…….. W innym czasie i innym miejscu spotkałem kiedyś emerytów z Francji podróżujących camperem po ciepłym Maroku w środku europejskiej zimy, ale to już opowieść na inną okazję……

Tego dnia bez problemu przejechaliśmy ponad 1 tys km, dojeżdżając wieczorem na znany nam już z wcześniejszych wyjazdów nocleg na campingu w Mikulowie. Nocleg w małym domku nad jeziorem uświadomił dobitnie, że to już Europa raczej północna. Temperatura spadła do ledwie kilkunastu stopni, a chłodny wiatr w dzień zmuszał do zakładania coraz cieplejszej bielizny.

Pierwszy raz od wyjazdu z domu, bez większego entuzjazmu zapakowaliśmy bagaż na motocykle i po lekkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę w kierunku domu.

trasa nr 6

trasa nr 6

 Dość silny, boczny wiatr przeszkadzał nieco w podróży.  W południe zrobiło się cieplej i przestało wiać, wiec podróż zrobiła się przyjemna.  Wjechaliśmy do Polski i zatrzymaliśmy się na żurek z kiełbasą.  Przez wszystkie dni podróży, to była chyba jedna z niewielu rzeczy, których nam brakowało – dobrej, polskiej kuchni.  Wszędzie można się najeść do syta. Wszędzie można zamówić pieczywo, ale tylko w Polsce można je zjeść ze smakiem. I teraz, również  w Polsce można zjeść przy drodze za rozsądne pieniądze, bez obawy o skutki dla dalszej podróży.

Po chwili odpoczynku zatankowaliśmy i wsiedliśmy na motocykle w ostatni etap tej wyprawy. Przejechaliśmy w sumie ponad 6 tys km, przekroczyliśmy granicę Europy i Azji. Przejechaliśmy przez terytorium 15 krajów, poznaliśmy wielu fantastycznych ludzi, widzieliśmy brzegi czterech mórz, niezliczoną liczbę cieśnin i zatok. Przejechaliśmy przez wiele gór i zobaczyliśmy niesamowite miejsca, o których obejrzeniu marzyliśmy planując tę wyprawę. Na tę podróż wydaliśmy pieniądze, których nie wydaliśmy na nowe telewizory, kafelki i baterie w łazience.  Nie kupiliśmy nowych zegarków i masy innych rzeczy, którymi wiele osób się otacza. Gdy kiedyś usiądziemy niezdolni już do podróży na motocyklach, to kupimy to wszystko i będziemy wspominać, jak w 10 dni pędząc przez świat zobaczyliśmy więcej niż pokazuje najlepsza TV, pokonaliśmy upał, zmęczenie, pragnienie i inne takie, aby przeżyć podróż marzeń – nie ostatnią mam nadzieję. Następne już tuż, tuż…

 

23

23


Viewing all articles
Browse latest Browse all 3

Latest Images